Wyprawa na koniec świata – Wyspa Wielkanocna

— 10 min czytania

Wyprawa na koniec świata – Wyspa Wielkanocna

Od zawsze byłam zafascynowana Ameryką Południową. Byłam już w Peru, na wyprawie duchowej śladami Inków, a w 2019 roku w maju modeling zaprowadził mnie do Chile.

W związku z tym, że to nie był dla mnie super łatwy czas (zero pracy) – a Chile jest bardzo drogim krajem, to szukałam różnych możliwości i rozwiązań na spędzanie czasu. Rozważałam wycieczkę na Atakamę (pustynię czilisjką), do Patagonii… Ale Wyspy Wielkanocnej nigdy nie miałam w planach. Dopóki nie zaczęłam szperać w internecie, szukać na portalach typu Trip Advisor. Niestety z mojego reaserchu wynikało, że lot na wyspę oddaloną o 3600 km od wybrzeża kosztuje około $1000 (w obie strony).

Pamiętam, że akurat rozmawiałam z rodzicami przez telefon i głośno dywagowałam, że gdyby może bilety były do $300 to bym się szarpnęła – bo nie wiem, czy w przyszłości będę miała takie możliwości. Wróciłam ze spaceru, usiadłam do wyszukiwarki lotów i… znalazłam bilety za $280! Ostatecznie kupiłam je za $260, ponieważ kupowałam je bezpośrednio na stronie LATAM (czyli jedynego przewoźnika, który tam lata), z lokalizacją w Chile.

Wylot w piątek z samego rana, a dzięki zmianie czasu lądowanie na wyspie o 10 rano.

Powrót w niedzielę o 14:00. Gdybym teraz mogła coś zmienić, to zdecydowanie dodałabym dwa dni więcej – tak, aby mieć 4-5 dni na miejscu, aby rozkoszować się tą wyspą trochę dłużej.

Szybko podjęłam decyzję, dałam znać agencji, że mnie nie będzie w piątek i spontanicznie kupiłam bilety.

Znalazłam też hotel kawałek od głównego miasta na dwie noce za $100 (dobra cena jak na prywatny pokój, nie miałam odwagi, aby spać w hostelu).

I poleciałam 🙂

10.05.2019

Wylot o 6:30 nigdy nie jest jest łatwy.

Pobudka o 4:00, ale tak naprawdę, to nie spałam całą noc – w kafejce pod mieszkaniem panowie całą noc walili młotkami – nie tylko dziś, cały ten tydzień.

W każdym razie pospałam w trakcie lotu, który trwał 5,5h. Było ok.

Wylądowałam i czekałam na ludzi z hostelu jakieś 45min, ale w końcu po mnie przyjechali – rodzina z 5tką dzieci. Nieźle. Dostałam naszyjnik z kwiatów na powitanie.

Bida na miejscu, chyba byłam jedyna w ich dobytku, ale cieszę się, że mogłam im zostawić to $100 za dwie noce. Mają na kogo wydawać.

mój pokój w hostelu

Na miejscu wzięłam szybki prysznic, a potem właściciel podwiózł mnie do miasta – tam wypożyczyłam samochód na 1,5 dnia, od 12:00 do 19:30. Najwyżej przed wylotem wypożyczę rower.

Wypożyczyłam Suzuki Vitarra, stary model, który udaje terenówkę. Nie pamiętam, kiedy ostatnio prowadziłam manual! I to jeszcze takiego rzęcha. Chyba od razu po zdaniu prawka, jak przez chwilę jeździłam Lanosem bez wspomagania (miałam 18 lat). A nie, w wakacje 2018 wiozłam rodziców na lotnisko ich Peugeoutem.

Mój host podpowiedział mi co zobaczyć, bo ja przyleciałam tu kompletnie bez planu. Wstępnie miałam rowerować przez wyspę, ale bardzo dobrze, że nie zdecydowałam się na ten krok. Same wzniesienia, pagórki, podjazdy. W końcu to wyspa pochodzenia wulkanicznego!

Na pierwszy okien poszedł wulkan-krater Rano Kau (tutaj mam w notesie dopisek, że nazwa na pewno się spodoba mojemu chłopakowi – taki humor 😂💩).

Cudowny krater z pięknym eko-systemem wewnątrz. Widać z niego całą wyspę.

Siedziałam tam ze 40minut – cudowne uczucie.

szczęście przy kraterze Rano Kau
Rano Kau

Potem podjechałam trochę dalej, do Orongo – ostatniej zachowanej wioski.

Musiałam kupić bilet – cała wyspa i jej zabytki są parkiem narodowym. Bilet kosztował 54000 pesos (około $65).

Obejrzałam wioskę, ale te budowie nie robią na mnie takiego wrażenia – po Peru wszystko jest takie-se.

Orongo – jedyna zachowana wioska
wyspa Motu Nui – to z niej pochodzi Moana
ciekawe formy tuż obok wioski Orongo

Ale klify, krater, natura – CUDO. Piękna wolność.

Siedząc na kamieniu przy kraterze poznałam dziewczynę, która również podróżuje sama. Umówiłyśmy się, że pojedziemy razem jutro na wschód słońca do Tongariki.

Dalej pojechałam do jaskini, zobaczyć malowidła. Klif przed jaskinią zrobił na mnie ogromne wrażenie. Wysokością, wulkanicznym krajobrazem i falami rozbijającymi się o ląd. Poczułam wielki respekt przed wodą. Nawet trochę się bałam.

Porobiłam sobie sama fotki (bo w zasięgu wzroku nikogo), a Słońce grzało moją skórę. Kocham jego dotyk, to przenikające ciepło…

W końcu zeszłam do jaskini, ale i tak bardziej podobał mi się ocean rozbryzgujący się o skały. Kocham wodę, jej moc, jej siłę. Kocham bryzę na twarzy. Piękny moment.

wulkaniczne klify
pochłaniam słońce przy jaskini
niesamowita siła oceanu

Potem pojechałam do Vinapu, za lotnisko. Stoi tam mur przylegających do siebie kamieni, jak w Machu Picchu. Musiał być kiedyś bardzo wysoki, bo wystaje ponad głowę moai – reszta ciała jest zakopana. Myślę, że to miejsce było kiedyś ważne. Poczułam, że muszę położyć się na trawie i po prostu być. Było mi smutno i ciężko. Ostatnie 2 tygodnie w Chile dały mi w kość…

Vinapu – wystająca głowa moai a za nią mur z idealnie dopasowanych kamieni
uziemienie
historyczne pozostałości (nikt nie wie po czym)

Od tego zwykłego bycia i delikatnego oczyszczającego płaczu zrobiło mi się zdecydowanie lepiej.

A właśnie – na całej wyspie jest tylko kilka miejsc, gdzie jest zasięg i internet. Działa tam tylko jedna sieć GSM i to nie ta, której kartę SIM miałam 😉

Bookowałam hostel z wi-fi, ale nie było.

Trochę było mi źle, że nie mogę dać znać bliskim na bieżąco. W końcu jestem w jednym z najbardziej oddalonych od lądu (kontynentu) miejsc.

Przy wyjściu spotkałam pierwszą osobę (mężczyznę) w tym miejscu i zapytałam o której zachodzi słońce. Podał im czas i przy okazji polecił miejsce, gdzie najlepiej oglądać zachód.

Więc pojechałam. Miejsce to jest w Hanga Roa, czyli w mieście i nazywa się Ahi Tahai.

Miejsce jest spektakularne Piękne posągi – moai, a za nimi zachodzące słońce. Zrobiłam time-lapsa i sporo zdjęć.

Piękne chmury, kolory, cudne powietrze. Uwielbiam.

Ahi Tahai w Hanga Roa

 

Wracając wpadłam na dziewczynę z krateru – dogadałyśmy szczegóły. Wraz z nami zabiorą się jeszcze dwie inne osoby, które też podróżują solo. Zgarnę ich o 6:40 spod kościoła (tak jak w polskiej wsi – punktem orientacyjnym jest kościół).

Rozstaliśmy się, a ja pojechałam zjeść kolację do knajpy Te Moana – fettucini z krewetkami, czosnkiem, i maślanym sosem. Do tego lampka wina. Pyszna kolacja za $30… no ale cóz, #treatyoself!

kolacja w Te Moana

Aha, a w tej knajpie (jednej z lepszych) nie było wi-fi. To serio jest koniec świata!

Po około 15 minutach błądzenia wróciłam do hostelu. Jestem dobra w mapy, ale w nocy jest ciemno… więc trochę pojeździłam, na szczęście znalazłam miejsce, bez nawigacji. W końcu nie ma internetów, ani zasięgu. GPS też szwankuje…

I w końcu szybki prysznic i upragniony sen…!

11.05.2019

Całkiem dobrze spałam, chociaż budziłam się kilka razy. Czasowo jest tu o 2h wcześniej niż w Santiago, więc pewnie dlatego. Różnica z Polską to 8 godzin.

W każdym razie wstałam, ogarnęłam się i pojechałam po ekipę. Każdy z nich podróżuje samotnie. Ciekawe.

Droga na wschód słońca do Tongariki była trochę straszna – ciemno, wielkie dziury na drodze i trzeba uważać na konie i krowy, bo biegają samopas po całej wyspie. Jechałam 60km/h, w którymś momencie 80km/h, a wydawało się, że było to minimum 120km/h!

Ale dojechaliśmy i dołączyliśmy do innych, którzy również przyjechali oglądać wschód słońca. Było mega zimno (7 rano) – żałowałam, że nie zabrałam kurtki.

Wschód słońca był przepiękny. Wszystko, co związane ze słońcem jest piękne. Było trochę chmur, ale zdecydowanie gra warta świeczki. Magiczne miejsce. Porobiłam fotki i zjadłam śniadanie – granolę (którą przywiozłam z chile) i jogurt.

Tongariki przed wschodem słońca
początek spektaklu
magia Tongariki
trochę sztuki

Ekipa, z którą przyjechałam zawinęła się po czasie, poszli na wycieczkę na wulkan obok – w moim odczuciu nic ciekawego, ale oni są tu na tydzień lub dłużej, więc oglądają wszystko. Znowu spotkałam kumpla z Vinapu, więc siedzieliśmy sobie i gadaliśmy. Niedługo leci do Peru, więc opowiedziałam trochę co warto zobaczyć i dlaczego musi koniecznie jechać na Machu Picchu.

Słońce grzało i po chwili okazało się, że wszyscy się zmyli. Staliśmy we dwójkę na tej otwartej przestrzeni.

W końcu poczułam, że chcę zdjąć buty i łaziłam boso, robiłam fotki.

ja i posągi – tu widać jak są ogromne
Tongariki – leżący moai
Tongariki – widok na Rano Raraku
cuda

Piękne miejsce. Moai robią wrażenie, są wielcy. Ciekawe, dlaczego akurat tu stoją. Jak wszystkie (oprócz jednej) platformy na wyspie, tyłem do oceanu.

Uwagę przyciągają ich puste oczodoły. Podobno kiedyś były w nich koralowce. Wyobrażam sobie, jaki piękny to był widok, gdy słońce zaglądało im w oczy i odbijało się dalej. 

Być może dlatego Polinezyjczycy mówią o wyspie: oczy patrzą w gwiazdy. Piękne.

A ich 'czapki’ leżą obok. Są przeogromne…

'czapki’ moai

W końcu (po ponad 2h) zebrałam się do pobliskiego krateru – Rano Raraku. To miejsce w którzym rzeźbili, wytwarzali moai. Cudne miejsce – dużo rzeźb w wielu miejscach, jedna wykuta w skale, nieskończona. Z boku wulkanu widać Tongariki – czyli miejsce, w którym byłam na wschód słońca.

Rano Raraku
Rano Raraku
nieskończony moai w Rano Raraku
selfie z głową
Rano Raraku

 

W tym miejscu jest również jeden jedyny posąg, który formą przypomina człowieka. Jedyny na wyspie… Gdy tam byłam, zaczął padać deszcz. Delikatny, oczyszczający deszcz… Pogoda zmienia się tu bardzo szybko, dodatkowo w każdej części wyspy potrafi być inna. Znowu przybiłam sobie wirtualną piątkę za wypożyczenie samochodu.

moai o kształcie człowieka, a w tle Tongariki

Poszłam też do wnętrza tego krateru, ale porównując z Rano Kau, to nic specjalnego…

W ogóle ciekawa sprawa – widziałam małżeństwo z dzieckiem. Ale to dziecko było inne. Najprawdopodobniej autystyczne, bo broniło się rękami i nogami, rodzice musieli je ciągnąć. Chłopczyk, pewnie około 7lat. Ciężki widok. Przybici rodzice i krzyczące dziecko. Ale było w tym coś niesamowitego. Jeżeli nie mieszkają na wyspie – a wyglądali na turystów, to czapki z głów. Mają ‚trudne’ dziecko, a mimo to dotarli na koniec świata. Samolotem. Długa podróż… Dało mi to do myślenia. Nie ma barier.

Z butami uwalonymi błotem ruszyłam dalej.

Jechałam drogą na północ wyspy, która ciągnęła się wzdłuż wybrzeża. Pusto. Pięknie. Cudownie. Jaka wolność. Wyspa pośrodku niczego, pusta droga i ja. Sama. Bez zasięgu. Sama, z własnym sercem, które dawno się tak dobrze nie czuło. Niesamowite uczucie, jakby rzeczywiście był to koniec świata.

Nagrywałam filmiki, aby uwiecznić chwilę, aby czuć tą wolność. Tylko krajobraz, konie i ja w ‚moim’ Suzuki.

pasące się konie

Po drodze zatrzymywałam się w każdym zachowanym miejscu. Większość budowli poprzewracana, ale i tak robi wrażenie.

Ciekawe życie mają tam strażnicy w budkach. Przybijają pieczątki na bilet i wpisują na listę. Nuda. Ale jeden zrobił sobie piękny ogród przy budce – ma zajęcie. Urzekło mnie to.

przydrożne widoki
takie kule można zobaczyć w wielu miejscach na świecie
wulkaniczne wybrzeże

W końcu dojechałam na malutką plażę – na drodze dojazdowej z wielkimi dziurami miałam mini-zawał. Prawie postawiłam samochód bokiem – już się bałam, że przewróci się na prawy bok! Ale…więcej szczęścia niż rozumu!

Dojście na plażę Ovahe jest trudne – trzeba mieć buty i trochę powspinać się i poskakać po skałkach. WARTO!

panorama Ovahe
zatoczka Ovahe
radość w pięknym miejscu

Malutka plaża, piękna zatoczka…

No i pływałam w OCEANIE SPOKOJNYM!!!

Cudowne uczucie wolności… To była chwila, w której byłam totalnie i na maksa sobą.

Ale wychodząc z wody, niesamowicie się wkurwiłam. Plastik – na piasku, w wodzie… Małe kawałeczki. Zabijamy naszą planetę… Jest mi tak wstyd. Przecież można inaczej…

mikro-plastik

Nie ubrałam się nawet i w kostiumie kąpielowym pojechałam na drugą plażę – Anakena.

Byłam już głodna, więc usiadłam w knajpie i zamówiłam krewety. Jakoś nie mam ochoty na ryby.

Anakena
lunch z widokiem

Delektowałam się widokiem i samotnością. Na tej plaży jest pięknie.. prawdziwa Polinezja. Plaża, woda, palmy. I 6 moai na wzniesieniu, znowu twarzami w stronę lądu. Podest, na którym stoją mocno zasypany piaskiem. Też wysoki.

Posiedziałam, a na wyjściu jeszcze zrobiłam trochę jogowych fotek. Wyszły super.

dojście na plażę Anakena
moai na platformie
plaża Anakena
joga – zawsze i wszędzie!
platforma, na której stoją moai

Wsiadłam w samochód i ruszyłam w drogę powrotną. Zamiast przez środek wyspy (krócej), postanowiłam pojechać wybrzeżem – czyli tak, jak przyjechałam. Po drodze złapał mnie deszcz – dobrze, że nie na rowerze 😉

Widziałam parę jadącą na rowerach w stronę plaży, byli kompletnie przemoczeni. Współczuję 😀

Wracając podziwiałam zachmurzone wybrzeże, konie, krowy i ocean. Znowu byłam sama i znowu towarzyszyło mi to piękne uczucie wolności.

Pojechałam jeszcze zobaczyć Ahu Akivi – wcześniej wspomniane 7 posągów, które jako jedyne zwrócone są w stronę oceanu. Patrzą na zachód słońca.

Ahu Akivi – napotkana babcia zrobiła mi zdjęcie
Ahu Akivi – posągi patrzące na ocean

Zajechałam też do Puna Pau – kolejnego krateru, pełnego czerwonej gliny. Tam robili nakrycia głowy dla moai. Piękna panorama, widok na wodę i wzniesienia.

widok z Puna Pau na miasto – Hanga Roa 

Wróciłam do miasta na zachód (znowu Ahi Tahai) i udało mi się złapać zasięg. Zdążyłam się zameldować i dać znać, że żyję – w Polsce była 2 w nocy.

Zachód był jeszcze piękniejszy niż wczoraj… Zero chmur, jaskrawe, różowe niebo. Nie ma piękniejszych obrazów niż te, które maluje słońce.

zachód słońca w Hanga Roa 

Pojechałam przedłużyć samochód – jednak bez samochodu jest ciężko. W ogóle, jestem z siebie dumna, bo jeździłam bez nawigacji, z papierową mapą! Może drogi nie są skomplikowane, ale w zasadzie większość moich decyzji była na czuja… a to, że wczoraj wróciłam do hotelu ‚na węch’, to już w ogóle!

Potem spotkałam się ze znajomymi, których poznałam, na kolację. Było mega śmiesznie. Rozmowy o podróżach, o pijackich wybrykach i instagramie.

Był też zespół na żywo, grali miejscową muzykę. Bardzo mi się podobała! Moje klimaty. Moana i te sprawy.. 🤪

Super wieczór.

Wróciłam do hostelu, a tuż przed nim zaatakowały mnie konie!

A dzisiaj na trasie krowy 😂 niestety piszczały mi wycieraczki, co przestraszyło biedną krówkę – i mnie też!

I w końcu do spania. Dzień pełen wrażeń. Wzięłam prysznic, ale nie myłam głowy, bo lubię moje włosy po wodzie w oceanie…

12.05.2019

Pospałam do 7 i nie udało mi się wstać na wschód.

Znowu pojechałam do Rano Kau – powiedziałam prawie godzinę. Dobrze jest po prostu być.

widok na wyspę z Rano Kau
krater Rano Kau

I znowu wyruszyłam na plażę, na Anakenę.

Gdy dotarłam, położyłam się na piasku. I tylko dziękowałam w myślach światu za wszystko. Za bycie na tej wyspie, za to, że mogłam zobaczyć te wszystkie cuda.

szczęście na piasku
raj na Ziemi – Anakena

W ogóle, ta wyspa to raj dla psów. Mam nadzieję, że to tu trafiają. ‚Wszystkie psy idą do nieba’.

'Wszystkie psy idą do nieba’

Pojechałam też na Ovahe, aby jeszcze szybko zanurzyć się w oceanie…

W końcu oddałam auto, a wypożyczalnia zawiozła mnie i kilka innych osób na lotnisko…

Na szczęście z lotniska udało mi się wysłać kartkę do Babci. Zawsze się wzrusza, jak dostaje coś ode mnie z drugiego końca świata.

samolot LATAM
mini-lotnisko na wyspie

Ten wyjazd dał mi dużo więcej, niż się spodziewałam. Polubiłam samotność. Przekonałam się, że umiem być sama. Początek nie był łatwy, ale szybko poszło.

Było mi bardzo dobrze samej ze sobą.

PODSUMOWANIE:

Wycieczka na wyspę nie jest najtańszą atrakcją, ale ja nie przejmuję się wydawanymi pieniędzmi 😉 całe doświadczenie było niesamowite i nie jestem w stanie opisać tego słowami. Gdybym wiedziała, że da mi tak dużo, to zapłaciłabym jeszcze więcej, gdyby trzeba było.

Być może coś pominęłam… jeżeli macie pytania, to z chęcią odpowiem!

Aha! I być może zauważyliście, że na kilku zdjęciach z jednego miejsca pogoda była kompletnie różna. I tak, potrafi się tam zmienić w przeciągu dosłownie kilku minut.

 

Z miłością,

Olga

Dodaj pierwszy komentarz

    Dodaj komentarz

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *